Lubię kosmetyki ale głównie do pielęgnacji, te do makijażu kupuję niezwykle rzadko. Choć maluję się na co dzień, to jest to makijaż naturalny i nie potrzebuję wielu produktów do jego wykonania. Takie kosmetyki są też bardzo wydajne. W tym przypadku nie stawiam więc na ilość, ale jakość. Kupuję nowe tylko wtedy, gdy coś się skończy, przeterminuje, lub gdy po długim czasie naprawdę zapragnę czegoś nowego.
No i tak było w tym przypadku. Od dłuższego już czasu podobały mi się proste makijaże Estee Lalonde (kanadyjskiej vlogerki mieszkającej w Londynie, na pewno ją znacie;)). Szczególnie kiedy znów została blondynką. Ona również ma jasną karnacje, ale sięga po ocieplające cienie i róże. Strasznie spodobało mi się połączenie brzoskwiniowego różu i cieni w kolorach zbliżonych do pomarańczu. Już dawno myślałam o jakimś koralowym różu, ale nie myślałam, że jako blondynka mogę dobrze w takim wyglądać, bo te makijaże widziałam wcześniej tylko u brunetek.
Mimo tego, że mam już dwa róże, stwierdziłam, że przyszedł czas na kolejny. By tym razem nie inwestować dużej ilości pieniędzy wybór padł na markę e.l.f. Piękny, brzoskwiniowy róż w kremie w odcieniu Peach Perfection spisuje się świetnie. Ożywia buzię. Utrzymuje się całkiem dobrze, choć nie wytrwa całego dnia. Od różu za 15zł jednak nie tego oczekiwałam.
W kosmetyczce miałam tylko jedną paletkę (Naked Basic) i pojedynczy cień już od trzech lat. Choć spokojnie mogę wykonać makijaż na różne okazje, bez wyrzutów sumienia kupiłam kolejną. Tym razem chciałam coś bardziej naturalnego. Wybór padł na małą paletkę Pixi by Petra w odcieniach Sunset Mattes. Nie posiadam zbyt wielu informacji o marce Pixi Beauty, ale z tego co znalazłam, bazuje na naturalnych składnikach. Są tutaj dwa cienie w pomarańczowo-miedzianych odcieniach i cztery podstawowe, naturalne. Mogę więc wypróbować coś nowego i korzystać z takich jakie zawsze lubiłam. Cienie są dobrze napigmentowane i nawet bez bazy (do której zakupu zbieram się już rok...) utrzymują się całkiem długo.
Bardzo podoba mi się nowy makijaż i dobrze się w nim czuje.
link do iherb
Wybierając się w zeszłym miesiącu na wesele, zdecydowałam się też na zakup nowego tuszu do rzęs. Chciałam wykonać makijaż sama, a tusz z Eveline na jaki wcześniej trafiłam okazał się bublem i mimo, że na co dzień się z nim męczę, na tę okazję chciałam coś niezawodnego. Kupiłam więc miniaturkę mascary od Lancome, Monsieur Big. Daleko tej marce do natury i wielu innych aspektów, ale muszę przyznać, że ich mascary nigdy mnie nie zawiodły. Monsiur Big, również podpatrzyłam u Essie Lalonde. Daje naprawdę świetny i długotrwały efekt. Tak wydłużonych, pogrubionych i nawet podkręconych bez zalotki rzęs nie dał mi jeszcze żaden tusz do rzęs. Miniaturka miała być tylko na okazje, ale podkradam ją i na co dzień:)
Następnym razem, chciałabym jednak w końcu wypróbować jakiś naturalny. Wiem, że w tej kwestii jest trochę ciężko znaleźć coś co nie będzie totalna klapą i nie będzie kosztowało majątku. Możecie coś polecić?
1 komentarz
Bardzo ciekawe nowości, tak samo jak Ty bardziej stawiam na pielęgnacje, a makijażem tylko podkreślam urodę :) U mnie od lat sprawdzają się minerały, ostatnio również cienie, które długo się utrzymują i nadają naturalny efekt. Niestety nie testowałam jeszcze tuszy o naturalnym składzie, głównie ze względu na ceny, nie duży wybór i strach iż nie sprawdzą się tak jak te typowo drogeryjne.
OdpowiedzUsuńOdcień różu powyżej jest piękny <3
Pozdrawiam